Nadszedł kolejny długo wyczekiwany majowy weekend i oczywiście deszczowy. Wiem, deszcz jest potrzebny i to szczególnie teraz , ale czy nie może padać wtedy, kiedy siedzę przy komputerze w pracy?
Nie dam się pogodzie i wyjdę na zewnątrz, może odczaruję przynajmniej skrawek nieba i przestanie padać.
Kap, kap, kap jednostajne i miarowe kap. Siadam pod
balkonem, zamykam oczy i wsłuchuję się w deszczowy koncert. Czuję na łydce
niespodziewane ciepło, to przyszła moja psia terapia - spóźniony gość koncertu.
Moją rękę kładę na jego łebku i teraz razem słuchamy.
Z każdą chwilą
zanurzam się głębiej w tej muzyce. Otacza mnie szum spadających kropel
rozbijających się o liście, ziemię i miejski beton. Zaczynam rozpoznawać i
wyodrębniać kolejne instrumenty. Po lewej mlaska kałuża, gdzieś po prawej
stronie rynna szumiąc udaje górski wodospad. Krople rozbijające się na liścia
są jak sekcja rytmiczna, nadająca porządek temu koncertowi - nic nie jest
przypadkowe, wszystko ze sobą współgra. Nawet tempo w tym utworze jest
doskonałe. Zaczęło się wszystko od adagio, aby po chwili przejść w vivace. Pod
zamkniętymi powiekami zaczynają pojawiać się obrazy z dzieciństwa, kiedy deszcz
był moim najlepszym przyjacielem zabaw. Wracają czasy biegania po kałużach,
mokrej trawy pod nagimi stopami, przemoczonych butów, kryjówek w krzakach, puszczanych łódek korowych w wezbranym
strumyku. Łza spływa po policzku - ostatecznie łącząc moją duszę z tym
koncertem. Już wiem, że nie jestem w stanie odczarować pogody, jest wręcz
odwrotnie, to ona rzuciła na mnie czar, uwiodła moje zmysły swoją deszczową
piosenką. Siedzę i słucham...
Nagle rozbłyska światło na sali koncertowej, to słońce oznajmia koniec koncertu. Pora wracać do teraźniejszości. Chodźmy na spacer piesku...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz